Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/77

Ta strona została przepisana.

— Dość na początek. Chcesz ze mną do spółki?
— Albo co?
— Najmiemy sieci i pociągniemy na szczęście przed jarmarkiem.
— Masz tonie?
— A Toboł, ojciec? Kto sieć ma, tego toń. Byle szczęście. Robota też zdrowa, na mrozie dzień i noc. Chcesz do spółki?
— Jutro powiem; trzeba gospodarza spytać.
— Słusznie; kto ojca nie ma, temu gospodarz głowa. A przychodźże jutro z toporem do płonek!
Podobał się projekt Mrozowickiemu, podobał się ten olbrzym silny i wesół, którego oczy błyszczały na hasło łowów i ciężkiej, połączonej z niebezpieczeństwem i ryzykiem pracy. Zdrów to był, czysty, prosty typ społeczeństwa.
Prawie zdecydowany przyszedł Antoni do domu na śniadanie, które by uniknąć spotkania z Szumskim zjadł w kuchni u Siergieja. Kot kucharza dotrzymał mu towarzystwa. Potem udał się do doktora. Narzeczeni rozmawiali z sobą w jadalni. Zdał tedy chłopak sprawę ze swej rewizji, a potem zawstydzony, nie śmiejąc oczu podnieść, podziękował za gościnę.
— Cóżto? — zdumiał się stary.
— Proszę pana, jam tu zbyteczny. Zawadzam każdemu; co uczynię, zawsze źle będzie. Powiem prawdę, będę się czuł intrygantem; przemilczę, będę się czuł niesumiennym. Pójdę sobie, zanim spokój państwa zakłócę.