Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/80

Ta strona została przepisana.

Ostatnią wieczerzę spożył Antoni w kuchni. Z doktorem i Szumskim skończył, Utowiczową pożegnał, wreszcie i Siergieja udarował i Katałaja pogładził. Iść na górę dla jednej panny Marji nie chciał i zdecydowany odejść bez pożegnania, zasnął na parę godzin.
Było jeszcze szaro, gdy się zerwał i węzełek bielizny zabrawszy, ruszył w drogę. Na podwórzu stanął i prędko do czapki sięgnął. Panna Marja już wracała z obór.
— Żegnam panią i przepraszam! — rzekł. — Niewiele kosztowałem i niedługo dokuczyłem.
Wysilił się na uśmiech.
Stanęła i spojrzała nań ponuro.
— Owszem, wiele mnie pan kosztował. Odchodzisz, wynosząc z sobą tę resztę uczucia, jakie ojciec miał dla mnie. I dość długo pan bawił, aby sobie uczynić z obojętnego wroga. Coprawda, nieosobliwe żniwo!
Minęła go bez pożegnania i znikła w domu.
Antoni zupełnie osłupiał. Więc że się Szumskiemu z drogi usunął, za to on mu wrogiem. Że dziewczynie kosztu i kłopotu ujął, za to jej ojcowskie serce niby zrabował. Jezu! On winien, czy ludzie? Stracił zupełnie jasne pojęcie i czuł się tylko w głębi duszy bardzo biednym i skrzywdzonym i smutnym!
Głupi, trzykroć głupi, anima vilis!