Długo oczekiwany jarmark kurhański przyszedł wreszcie i zmienił spokojne, puste miasteczko w jakąś dziwaczną panoramę całego tego azjatyckiego zachodu. Sam tabor kupiecki nie zmieścił się w ulicach, wyległ na Toboł, roztasowały się tam przeważnie partje mięsa. Woły, odarte ze skór i zamrożone, tworzyły ulice, barany całe, maczane w wodzie, oszklone lodem, piętrzyły się stosami. Stosami leżały drobne części mięsa, ryby, skóry, piramidy topionego masła, beczki łoju, całe bogactwo stepów.
Po ulicach snuły się tłumy Sybiraków, Kirgizów, kupców, ajentów, roznosicieli, przewoźników; panował piekielny zgiełk i ruch. Dalej wznosiły się szopy i budy z herbatą, z wojłokami, z porcelaną chińską, z futrami, przenośne szynki, zasieki cedrowych orzechów, a kramarzyli tam Chińczycy południowcy, cudaczni ludzie, dzicz wyległa z tajg i głębokich „zaimków”, pstra mieszanina strojów i ras i dialektów.
Wśród tego widocznego towaru krążył i niewidzialny.
Gdzie niegdzie w zaułku dwóch, trzech ludzi schodziło się tajemniczo. Jeden dobywał wagi, tamci jakieś niekształtne sztabki o mdłym połysku, ważono, skinieniem umawiano się o cenę.