Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/86

Ta strona została przepisana.

Pod wieczór, gdy Antoni wyczerpał do dna swój towar, nie rachując nawet zarobku, pobiegł do doktora. Żal mu było starego.
— Proszę pana, — rzekł po przywitaniu, — możebym mógł usłużyć? Niech pan spocznie!
— To ty, Antek! Ano, w czas się znalazłeś, bom skostniał. Szumski miał mnie zastąpić od południa, ale skończyło się na obietnicy. Owszem, Bóg ci zapłać za poratowanie! Oto masz pieniądze, pilnuj wagi! Ja się trochę ogrzeję w szynku.
Parę minut pilnował nowicjusza, potem go zostawił. Antoni począł tedy targi i przyjmowanie towaru; wtem przy jednej partji nieskoro mu szło. Przekupień się spieszył i nalegał, on zwłóczył. Pozornie marudząc z wagą i szukając ognia do papierosa, rozglądał się na wsze strony. Wreszcie spostrzegł Andrjanka, wychodzącego od proroka, i zawołał go. Chłop żywo się zbliżył.
— A co tam? — spytał.
— Świadkiem bądź, nim policji nie zawołam! Cegły są w maśle.
— A, taki synu, złodzieju, szelmo! — posypało się z ust Andrjanka, a pięści jego podniosły się groźnie ku twarzy przekupnia.
Na krzyk ludzie się zewsząd kupili. Oszust, widząc klęskę, skoczył na sanie, konia zaciął i tratując ludzi, umknął.
Zdobycz została na placu, a po wydobyciu zalanych tłuszczem cegieł, okazało się sześć pudów czystego masła. Triumfował Antoni, cieszyli się otaczający, nawet niektórzy, mocniej pijani, chcie-