Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/87

Ta strona została przepisana.

li gonić złodzieja i pletniami siec. Skończyło się jednak, szczęściem, na projekcie. Andrjanek skoczył z dobrą wieścią do doktora.
Przyszedł stary i wnet połowę zdobyczy mu odmierzył.
— Bierz, to twoje! — rzekł. — Dziękuję ci!
I nagle triumf Antoniego opadł. Sczerwieniał, w milczeniu na ów dar patrząc.
— Nie kłopocz się! — mówił dalej stary. — Zaraz ci to na pieniądze zmienię, abyś nie dźwigał. Towar popsuty, wart dwadzieścia rubli.
— Ot, temu się poszczęściło! — mówiono wokoło.
Antoni bez podziękowania nagrodę przyjął, i nierad być celem spojrzeń i uwag, w tłum się wcisnął i przepadł. Doktór popatrzał za nim, niemile dotknięty.
— Czy mu mało? — pomyślał. — Chciwy jest i zawzięty. Nie myślałem tego dotąd.
Długi czas wałęsał się Antoni, zanim opanował jakiś nieokreślony żal i zawód. Dał się unosić ciżbie, potrącać rozgorączkowanej fali, wreszcie, gdy noc zapadła, wstąpił do szynku. Posilił się i rozgrzał i odpoczywając na ławie, zaprzysiągł sobie uroczyście już nigdy usług nikomu nie wyrządzać. Gdy znowu na rynek wyszedł, już tylko rachował w myśli i snuł plany handlów stokrotnych. Noc nie położyła tamy interesom. Noc to była prawie jak dzień jasna od śniegu i blasków zimowych północnej zorzy. Ludzie się roili bez wytchnienia