Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/89

Ta strona została przepisana.

Antoni począł się też jemu przypatrywać i dziwny go lęk zdjął i wstręt, jaki uczuwamy wobec płazów, nocnych motyli lub nietoperzy. Mimowolnie cofnął się do drzwi, lecz znalazł je zamknięte i wnet się zawstydził słabości i urojenia. Czarodziej tymczasem podniósł się bez szelestu i stąpając jak widmo, zbliżył się ku niemu, zmrużył oczy dla większego natężenia wzroku, a ustami poruszał, jakoby żuł. Antoni pod wzrokiem tym czuł się jakby sparaliżowanym i milczał.
Trwało to bardzo długo. Zdało mu się, że te oczy wpijają mu się w duszę, wiercą wskroś całej istoty.
Nareszcie Szaman przemówił. Miał głos grobowy, chrypliwy, z obcym akcentem i dziwnem zachłystaniem się.
— Jak ty się nazywasz?
Antoni jakby się zbudził. Poruszył ramionami i przełknął z trudnością, zanim głos wydobył.
— Nietutejszy; nie znasz mnie — odparł.
— Dlatego pytam, żeś nietutejszy. A znać może i znam. Czegóż chcesz?
— Karty kładziesz. Połóż mnie!
Szaman wydobył karty z fałdów chałata i począł je na stole rozkładać. Ręce mu drżały, a oczy nie schodziły z twarzy Antoniego.
— Rodziców masz? — spytał.
— Nie!
— A żonę?
— Nie!