Mróz trzydziestostopniowy mało dokuczał przy wielkiej ciszy powietrza. Zmarzły, zda się, wichry i prądy, i na białym oceanie śniegu najmniejszy ruch nie dawał się spostrzec, najlżejszy szmer uchwycić.
Szlak, co wiódł przez te obszary, znaczny po słupach wiorstowych, szklił się jak lustro; gdzieś hen na widnokręgu, majaczyły marne krzaki, nigdzie większego drzewa ni śladu człowieka, a przytem noc, od śniegu tylko jasna, bo ni księżyca, ni gwiazd nie dało niebo, jakby i te promienie zamarzły.
Jednakże tym szlakiem, w noc, w pustkę bezbrzeżną szedł człowiek samotny. Dobrze był odziany i szedł raźno; miał w sobie jeszcze zapas ciepła, zaczerpnięty na stacji pocztowej ostatniej, gdzie się przed wieczorem zatrzymał.
Obejrzał urzędnik jego paszport, znalazł w porządku, spytał, dokąd chce jechać.
— Do wsi Lebjaży.
— To w stronę, ale konie dać mogę.
— Daleko ta wieś?
— Wiorst czterdzieści.
— A po drodze żadnej osady?
— Owszem, zaraz o wiorst dziesięć, Petrówka. Chcecie zaraz koni?