Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/91

Ta strona została przepisana.

nie lubił się wywnętrzać. Czarodziej zgadł przypadkiem cośkolwiek; więcej widocznie powiedzieć nie umie.
Sięgnął młody do kieszeni i obojętnie spytał:
— Ile?
Ręce i wargi Szamana poczęły drżeć, a oczy latać niespokojnie.
— Rubel! Rubel srebrny! Dasz sto jak się sprawdzi! A może chcesz maści przeciw odmrożeniu, może ziół na gorączki, może plaster na łammanie kości! Niedrogo, za nic! Beze mnie nikt cię nie poratuje. A może kupisz złota? Ot, jakie!
Znowu w zanadrze sięgnął i z brudnego woreczka wysypał nieco ziarn bezkształtnych, matowych, zgarniając je prędko haczykowatemi palcami napowrót. Ale Antoni głową potrząsnął. Poprzedni wstręt mu powrócił wobec pajęczych ruchów Szamana. Rubla rzucił na stół i cofnął się do drzwi.
— Bywajże zdrów, szczęśliwej drogi, powodzenia! — skrzeczał czarodziej. — Za rok się zobaczymy!
— Co to, to nie! — mruknął młody człowiek, wychodząc.
Zły był na siebie za tę całą awanturę, zawstydzony swoją tutaj obecnością. Wymknął się na plac, pragnąc ujść niepostrzeżenie, gdy wtem natknął się na Andrjanka, który, trochę podpity, ujeżdżał swą dziką trójkę wśród mrowia ludzkiego, śpiewając i krzycząc.