W tydzień po jarmarku wypadło pannie Marji zlustrować wyszynki. Koni nie było w domu, bo doktór wyruszył był do Szadryńska po zboże, posłała więc Siergieja do Kwaśnikowych po furmankę. Tak się zwał Andrjanek.
Po dość długiej przerwie dzwonek zajęczał u wrót, a po chwili wszedł do kuchni Mrozowicki z batogiem w ręku.
Utowiczowa plasnęła rękami.
— Co za gość! Osobliwość. Siadajże pan! Nie uwolnię pana, póki się Maryni nie doczekam. Nudno samej! Pogadamy o swoich stronach.
— Kiedy bo ja nie w gościnę. Andrjanek w swaty pojechał. Może pani mnie weźmie w drogę. Koń dobry.
— Ach, tak, prawda. Pan furmani! — uśmiechnęła się panna Marja. — I owszem, jedźmy!
Spojrzała na niego uważniej, a Utowiczowa rzekła:
— Ależ zmizerniał pan! Do siebie niepodobny. Co? Może choroba? A list pan miał, do nas adresowany przyszedł. Boże mój! Może złe wiadomości od narzeczonej? Nudzisz się, ona się tam pewnie nudzi.
Chłopak poczerwieniał.