Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/96

Ta strona została przepisana.

Mróz był ten sam, niewzruszony, straszny. Nie mówili nic do siebie. Stało im obojgu w myśli owo pożegnanie, gdy Antoni z ich domu odchodził, i krępowało ich nieznośnie.
Zajechali do pierwszego szynku w Petrówce. Poznał go szynkarz i powitał.
— Chwała Bogu, już ty na gospodarstwo się zebrał! — rzekł, podając mu kieliszek wódki.
Antoni blado się uśmiechnął. Wyglądał przecie gorzej niż wtedy, gdy go napół żywego uratowano. Z oczami wbitemi w ziemię, siedział, machinalnie gładząc psa. Ocknął się jak ze snu na wezwanie panny Marji do dalszej drogi.
— Nie wypije pan wódki? — spytała.
— Dziękuję pani, nie!
Znowu jechali i ona znowu się ozwała:
— Dziwne, jak ten pies lubi pana. Nie odznacza się przecie uprzejmością dla obcych. Ceniłam go za to.
— Pies często lepiej od ludzi pozna przyjaciół — odparł.
— Mój pies zatem nie ma kogo poznawać.
— Niech i tak będzie! — mruknął.
Zauważyła, że go uraziła.
— Dobrego ma pan konia. Jakże się panu jarmark udał?
— Wraz z prezentem ojca pani zebrałem sto dziesięć rubli. Przeżyję do wiosny za to. Ale tutaj wiosna jeszcze daleka.
— W maju śniegi zginą, ale wiosny tu niema. Odrazu lato palące, krótkie bez przejścia. We