Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/98

Ta strona została przepisana.

pokocha. Nie rośnie i nie kwitnie, staje się suchym, kolącym badylem!
Antoni słuchał zdziwiony. Przecie nie jedne cyfry i maszynowa praca zajmowały ją.
— Więc i pani tęskniła? — znowu zapytał.
— Ha, byłam i ja młoda przecie. Trzy wiosny takie widziałam, trzy lata spędziłam na pensji w Warszawie. Miałam tam zostać, ale matka zachorzała. Wróciłam ją doglądać. Długo chorowała; objęłam po niej zarząd domu, sklepu i szynków. Mało mi było i tej roboty, nocami robiłam rachunki. Wtedy bardzo byłam chora, bardzo, bardzo, bardzo. Ale to życie było, czucie, kochanie! Matka umarła, zostałam tedy tutaj na wieki i wyzdrowiałam. Ten śnieg — mój, ten dom — mój, to słońce — moje. Ostatecznie ziemia ta bogactwa daje i zdrowie ciału, i nie ciasno tutaj! Cóż? Raj w porównaniu z tamtem...
Zaśmiała się z goryczą i oczy jej pociemniały ponuro. Mrozowicki wstrząsnął się.
— Ja, byłem wiosny doczekał, pójdę! — zamruczał. — Do nędzy, do biedy piechotą pójdę!
— Tak, ma tam pan swoich serdecznych.
— Żebym o nich dbał, tobym zostać powinien. Przecie ta ziemia bogactwa daje i nie ciasno nikomu. Ale ja o nich i nie myślę w swojej nędzy. Mój Boże! Pani zna takie dni, że się człowiek boi noża dotknąć, takie noce, że się wije po ziemi, jęcząc jak na torturach. Dobę przeżyć trudno, a cóż życie!