Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/10

Ta strona została skorygowana.

Zdziwione było słońce. Owoce na stole nie ono wypieściło; napój złocisty nie jego był dziełem; twarzy tych ludzi, goszczących u biesiady, nie pomalowało złocistym oblaskiem. Były białe i różowe, jak kwiaty fantastycznych begonij, zdobiących stół jadalny, — kwiaty, które słońce widziało niekiedy przez tęczowe szkła przepysznych cieplarni.
Więc słońce, śmiałe i pewne swego czaru, poczęło tych ludzi dotykać po czole i policzkach, muskać po włosach. Nie widywało takich w swoich wędrówkach po polach szerokich, po dolinach cichych, po gwarnych osadach przydrożnych.
Na czołach tych nie było potu; policzki pokrywał puder lub bladość papierowa.
Znalazło przecie młode lica i poswywolić chciało. Poczęło więc je całować ognistemi pocałunkami, łechtać drżącemi promieniami; poczęło pieścić i głaskać.
Takie pieszczoty i swawole miewało zwykle dla ludzi, którzy znosili jego skwar całodzienny, a ludzie owi płacili mu uśmiechem i, zaczepieni, podnosili w stronę jego tarczy łagodnej, purpurowej, oczy wdzięczne i wesołe.
Ale u tego stołu inni byli ludzie. Młode lice uchyliło się od pieszczot i całusów, usunęło się niechętnie, — i twarz młodej, bardzo pięknej damy zachmurzyła się widocznie.
— Ach! to obrzydliwe słońce! Obiadujemy przy chłopskiej iluminacji! — sarknęła odrzucając wachlarz.
Towarzysz jej, mężczyzna blady i mizerny, podniósł oczy ku oknu i łuna zachodu stanęła w jego źrenicach siwych, przyćmionych i jakby bardzo smutnych.