Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/100

Ta strona została przepisana.

Książę wszedł i rozejrzał się. Pięć lat ubiegłych nie zapisało się tutaj najmniejszą zmianą.
Stał jeszcze dotąd pod oknem stołek drewniany, na którym on dzieckiem siadał do nauki, młodzieńcem do gawędki z nauczycielem; stał drugi podobny pod ścianą. Na tym on nie siadywał, ale swój czasem do niego zbliżał, stały tedy blisko siebie, zupełnie blisko.
Wszystko to objął jednym rzutem oka. Potem chciał się odezwać, przywitać starca, wytłumaczyć to najście szczególne — ale nie uczynił nic z tego.
Cichutko obszedł uczonego, stołek swój zajął, i ze zdziwieniem poczuł, że mu tutaj bardzo dobrze, że atak minął, że go ta cisza nie męczy, oczy nie zamykają się gwałtem.
Profesor pisał, w pewnych odstępach czasu przewracając kartki. Trwało to może pół godziny.
Nareszcie snać dobiegł rozdziału, odłożył pióro i oczy podniósł na księcia.
Dobrotliwy, dziecinny uśmiech okolił jego milczące wargi.
Leon myślał, że rad go tu widzi i wita tym uśmiechem; ale uczony rzekł spokojnie:
— Skończyłem na dzisiaj.
— Profesor nie zauważył, żem wszedł — ozwał się młodzian z uśmiechem.
— Owszem.
— I nie zdziwił się profesor?
— Zdziwić się! Czemu?
— Mym odwiedzinom o tak niezwykłej porze.
— A cóż to za pora?
— Ano, godzina druga po północy.
— Doprawdy! Nie znam się na zegarkach. Jaka