Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/11

Ta strona została skorygowana.

— Ktoś ty? — spytało go słońce. — Nie widziałem nigdy ani ciebie, ani takiego smutku, jak w twoich oczach. Czyś nieszczęśliwy? Czyś chory? Chodź ze mną!…
Zamigotało całem bogactwem swych barw.
— Chcesz złota i purpury? Patrz ile ich mam!
Źrenice pozostały mgławe i zimne. Mężczyzna, nie spuszczając powiek, rzekł bardzo dźwięcznym, cichym głosem:
— Siła! zapuść firankę!
Biało-złocisty sługa, stojący za jego krzesłem, jak na warcie, poskoczył żywo ku oknu.
I nagle pomiędzy słońcem, a tym obrazkiem obcym a ciekawym, stanęła gęsta, gładka zapora z ciemnego jedwabiu.
Słońce skupiło się… i uderzyło w nią, zdziwione i uparte. Nie zdołało przebić, chciało spalić. Rozgorzało, jak łuna, gniewne i mściwe.
Jedwab przyjął cios, rozpalił się i łapczywie wciągnął w siebie promienie. Wszystkie zagarnął, do środka dostało się tylko światło łagodne, rozpraszające dobroczynnie mrok komnaty.
Słońce wygnane i pogardzone, odbiegło. Jeszcze chwilę obejrzało ściany z szarego kamienia, łupkowy dach, zajrzało na wysoko zatkniętą biało-złocistą chorągiew herbową na szczycie wieży, pogroziło pysznym murom i, musnąwszy wierzchołki drzew parku — znikło.
Do sali jadalnej służba wniosła setki świec zapalonych, podawała kawę i likiery.
— Nie lubisz słońca Idaljo? — zawołała panienka, siedząca naprzeciw pięknej damy. — A ja bardzo lu-