zapisanego papieru z wykaligrafowanym misternie nagłówkiem.
— «Wyciąg z akt i dokumentów archiwum holszańskiego sprawy o enklawę, zwaną Karawika, między JO. książętami na Holszy i Czartomlu a szlachtą zwaną Sumorok», — przesylabizowała mozolnie panna Lawinja.
— Mon Dieu, aż tyle! — zawołała. — To nie na moje siły. Lepiej to sam przeczytaj, a potem opowiedz, notabene, jeśli tam są epizody romantyczne...
Księżna matka spojrzała piorunującym wzrokiem na manuskrypt, a potem na syna.
— To hańba Holszańskich, że dotąd jeszcze żyje choć jeden Sumorok! — zawołała ze wzgardą i ohydą.
— Siła — rozkazał Lew spokojnie i chłodno — zanieś te papiery do biblijoteki.
Zwrócił się do matki i jakby nie słyszał wybuchu, rzekł, składając jej zapewne raport z otrzymanego rozkazu:
— Wizytę u wuja Prońskiego muszę odłożyć, gdyż właśnie otrzymałem wiadomość, że wyjechał na wystawę inwentarza do Wrocławia.
— Do Wrocławia! Któż jeździ do Wrocławia? — oburzyła się panna Lawinja.
— Może książę Proński zna także Kock i Indurę? — dodała księżna Idalja.
Teściowa rzuciła jej ostre spojrzenie.
— Mój brat, książę Proński, nie ubliżył nigdy swemu nazwisku... nawet chowem rasowego inwentarza — wymówiła tonem dogmatycznym.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/110
Ta strona została przepisana.