Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/114

Ta strona została przepisana.

— To szczęśćże mnie i tobie Bóg!
Poklepał kalekę po ramieniu i odszedł w stronę pałacu.
Wysoki był, barczysty, śniady i ciemnowłosy. Nie piękny, grubych rysów, miał tylko oczy dobre, rozumne i wesołe, co twarz jego czyniło każdemu pamiętną i bardzo pociągającą.
Szorstki był w ruchach i postaci, człowiek czynu i nad siłę branych porywów, nigdy nic nie rachujący samolubnie, nigdy nie ustający w drodze swojej, prosty, szczery do szpiku kości.
Na dziedzińcu pałacowym rozejrzał się z wahaniem. Nie wiedział, gdzie iść.
Z pod portyku, zdaleka zobaczył go Siła, bezczynnie oczekujący książęcego dzwonka i rozkazu.
Nawykła do bezmyślnego wyrazu ślepego posłuszeństwa twarz sługi zaśmiała się do niego. Wstał żywo i podbiegł.
— Dzień dobry panoczku! — pozdrowił przybyłego.
— Dzień dobry, chłopcze, jeszcze urosłeś widzę. Cieszę się, żeś zdrów i wesół i że wiernie służysz księciu.
— My z dziada książęce sługi wierne. Panoczek do księcia?
— A właśnie! Jest w domu?
— Jest. Zaraz oznajmię pana. Mnie się zda, że nasz książę rad panu będzie.
— Ja widzę, że i ty rad do mnie zęby szczerzysz! — zaśmiał się przybyły, idąc za nim.
Pokojowiec obejrzał się i uśmiechnął.