Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/12

Ta strona została skorygowana.

bię! Przypomina mi bengalskie ognie. Chętnie zmieniłabym z tobą miejsce.
— Czy i kawalerów? — spytała dama, mrużąc oczy i pokazując z za ust karminowych — zanadto nawet karminowych, — dwa rzędy małych, ładnych ząbków.
Panienka oblała się delikatnym rumieńcem.
— Wątpię, czy księżna wygrałaby co na zamianie! — rzekł sąsiad młodej osoby, wysoki młodzieniec o rudawych faworytach. — Niestety, pieczętujemy się właśnie Słońcem.
— Jakto? Nie jakimkolwiek Koniem?
— Niestety! Centaura i sąsiedztwo księżny zagarnął mi książę Leon — najniesłuszniej.
— Jedno i drugie dostało mi się najzupełniej przypadkowo — odparł młodzieniec o smutnych oczach, który przed chwilą wygnał słońce z komnaty.
— Może nawet wbrew chęci! — rzuciła mu ciszej piękna pani, wyłącznie dla niego tylko.
— Co do Centaura, niezawodnie — rzekł spokojnie.
— A co do sąsiedztwa? — badała uparcie.
— Sąsiedztwo księżny zawdzięczam dzisiaj tak ciężkim okolicznościom, że istotnie w takich warunkach uznaję je za przeciwne mym chęciom. Przy tym stole zajmuję miejsce nie dla mnie przeznaczone, a to, księżno, nie osładza biesiady.
— Z tyrady tej widzę, że książę studjował w…
— Mylisz się księżno. Żadne studja nie potrafiłyby uczynić ze mnie hipokryty.
— Ach, więc jesteś zawsze szczerym.
— Zawsze, dla tej prostej przyczyny, że nad