Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/139

Ta strona została przepisana.



VII

Pewnego dnia o godzinie, w której wielcy panowie po śniadaniu składają wizyty, a zwykła szlachta spożywa obiad, szóstka siwoszów holszańskich, zaprzężona do kabrjoletu, wybiegła z pod sklepienia bramy na trakt. W powozie siedział sam tylko Leon.
Zaprząg książęcy ludzie po drodze witali głębokiemi ukłonami, ale książę nie zważał na te hołdy i nie odpowiadał skinieniem. Siedział chmurny i posępny, zapatrzony mgławemi oczyma na frendzle białych obłoków.
Wewnątrz bój się w nim toczył: człowieka z księciem o cel wycieczki.
Człowiek maltretowany i gnębiony od lat najmłodszych, podnosił głos cichy i nieśmiały i szeptał kusząco:
— Jedź Lwie do Hubina — może twa młodość wróci, może twe zapały się odezwą. Pamiętasz, wtedy byłeś szczęśliwy. — Ale wnet głos inny, głos pański podnosił pyszny protest:
— Należą się pierwsze odwiedziny w Zabużu Maszkowskich. Do Hubina nie masz po co jechać, to nie twoi równi, ani twoje towarzystwo. Wizytę Grzymale możesz złożyć, ale na końcu; możesz na-