Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/14

Ta strona została skorygowana.

żółć porusza! Książę mi nie dokuczył — więc go wcale wtedy nie zauważyłam. Nieprawdaż, że mi żałoba do twarzy?
— Żałoba księżny jest przepysznie… skrojoną — odparł, spoglądając na jej toczone kształty.
— Znajduje książę? O, nie jesteś wybredny. To worek tylko zastosowany do okoliczności. Tradycja w postaci waszej matki zabrania stanowczo wyciętych staników.
— Tradycja krzywdzi nas niemiłosiernie!
— Ah, flatteur! — trąciła go znowu wachlarzem.
— Za co cię karzą, Leonie? — zagadnął przez stół hrabia Maszkowski.
— Za prawdę! — odparł młodzieniec.
— Księżniczka Iza przed chwilą obiecała mię za coś podobnego sowicie wynagrodzić!
— Obiecuj Izo, obiecuj! — zaśmiała się księżna Idalja. — Możesz obiecać nawet nagrodę, a discrétion. Ja ręczę, że płacić nie będziesz nigdy!
— Czy hrabia jest uczniem księżny? — zagadnął jej towarzysz.
W tej chwili, gdy trochę pochylony ku niej oczekiwał odpowiedzi, ktoś dotknął jego ramienia.
Obejrzał się żywo.
Siedzący z drugiej strony biesiadnik dotąd się wcale nie odzywał.
Starzec to był, zupełnie łysy, niedbale ubrany z wielką, spadającą na piersi brodą.
Nie wtrącał się do rozmowy, a cała jego postać i zachowanie odbijały jaskrawo od eleganckich fraków mężczyzn, od zbytkownych strojów kobiet.
Nie miał towarzyszki. Siedział ostatni u stołu