Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/142

Ta strona została przepisana.

drżenie w piersi, zapalały mu oczy, zabiło szalenie serce, zamroczyło się w głowie.
Odtąd czatował na nią, ścigał z daleka, pilnował każdego kroku. Wówczas zaprzyjaźnił się z Grzymałą.
Z dziewczyną jednak dotąd nie zamienił był trzech wyrazów, skrępowany niejasną pozycją, — aż wreszcie pewnego wieczora ujrzał ją wchodzącą do mieszkania profesora.
W pałacu było pusto; księżna cierpiała na migrenę, nie znosiła w takim razie nikogo przy sobie.
Leon przemknął się przez podwórze, drżąc cały, otworzył drzwi pracowni uczonego.
Przy stole przez lupę badał jakieś okruchy ziemi czy próchna, dziewczyna, przyglądała mu się, coś nucąc półgłosem. Wcale inną była niż w pałacu.
Na widok wchodzącego cofnęła się w cień, nagle przerażona i zawstydzona; znikł swawolny, młody uśmiech; przybrała postawę urzędową.
— Wuju, książę! — szepnęła do profesora.
Ale uczony ani drgnął: co go mógł książę obchodzić? Nie był przecie pająkiem.
Książę dotknął zlekka jego ręki.
— Witam, profesorze i proszę o przedstawienie mnie swej krewnej — rzekł niepewnym głosem.
— Czego? — gniewnie burknął stary, nie przerywając roboty.
— Proszę mnie swej krewnej przedstawić.
— Co ty gadasz?
— Proszę profesora, żeby mnie ze swoją krewną zapoznał.
— Z Gabrynią chcesz się poznać! Toż ona