Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/152

Ta strona została przepisana.

pokojowiec, ręką wskazując topolową ulicę, zwracającą w prawo z gościńca.
Za chwilę zaprząg stanął przed bramą, starą bramą z daszkiem, którą Siła otworzył. Dom drewniany, podmurowany, otoczony gospodarskiemi budowlami, sadem, osłoniony krzewami, stał naprzeciwko bramy.
Przed gankiem oplecionym winem, powóz się zatrzymał. Na ławeczce wśród tej zieleni było dwoje ludzi. Mężczyzny prawie nie dojrzał Leon, bo ten szybko złożywszy czytaną głośno książkę, zniknął we drzwiach domu; ale kobieta powstawszy, znalazła się tuż przed nim.
Była to Gabrynia, a raczej ktoś, tę dawną Gabrynię przypominający. Te same złociste warkocze, te same błękitne oczy, mocno ocienione rzęsami, te same usta wiśniowe, pełne. Ale tyle tylko zostało z dawnej dziewczynki. Teraz była to kobieta poważna, spokojna, bez śladu dawnej naiwności, zalęknienia, czułości.
Oboje umieli panować nad sobą i przy pierwszem spojrzeniu zdecydowali wzajemne stosunki.
Leon się skłonił głęboko przed nią.
— Czy zastałem pana Grzymałę? — spytał.
— Owszem, proszę księcia — odparła, poprzedzając go.
Ale już z domu Grzymała gościa spotkał w sieni.
— Mówiono mi, że książę wyjechał za granicę — rzekł po przywitaniu.
— O nie! W przyszłym tygodniu wyjeżdża moja matka i siostra do Paryża. Ja zapewne zabawię w kraju czas jakiś — aż do ślubu siostry.