Gabrynia tymczasem gdzieś znikła. W salonie nie ujrzał jej książę. Naprzeciw niego wyszła kobieta bardzo chuda i żółta, wyglądająca chorobliwie i kapryśnie.
— Moja żona — przedstawił Grymała.
Książę pożałował go, nim głos pani posłyszał. Głos był piskliwy, powolny, trzymany stale w tonie żałosnym.
— Bardzo mi miło powitać księcia w moim domu. Zaszczyt to niespodziewany dla naszych niskich progów.
Książę parę razy nerwowo oczyma zamrugał.
— Szanowna pani — odparł powoli — przyjaciołom swoim, a za takiego uważam pana Grzymałę, nie mogę robić zaszczytu, tylko sobie wyświadczam przyjemność.
Grzymała skrzywił się pociesznie.
— Choć książę moim przyjacielem, ani ja księcia być nie mogę, tom przecie serdecznie rad księcia u siebie ugościć — rzekł po swojemu szczerze i szorstko.
— Nie rozumiem, dlaczego mi pan odmawiasz swojej przyjaźni?
— Nie odmawiam, ale nie wierzę. Ot naprzykład, choćby tak z naszych imion nawet wziąć porównanie. Co za przyjaźń być może między lwem i jeżem? Ja się Jerzy wabię — dodał, widząc, że książę dwuznacznika nie rozumie.
— W biblijnym raju lew z jeżem doskonale się porozumiewali.
— Ba w raju! — zaśmiał się Grzymała.
— Teraz lwy zamknięto do menażerji — rzucił szyderczo Leon.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/153
Ta strona została przepisana.