Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/154

Ta strona została przepisana.

— A jeżom wkrótce zabraknie owadów na pożywienie i liści na legowisko — dodał szlachcic ze zwykłym sobie śmiechem, który wiele pokrywał.
— Bardzo ciężkie czasy, bardzo twarde okoliczności — wmieszała się pani lamentująco i zakaszlała.
— Szanowna pani wygląda cierpiąco — rzekł Leon grzecznie.
— Stoję nad grobem. Ha, trzeba umierać. My biedni nie mamy środków na kurację. Byt nasz zresztą jest sam przez się chorobą.
— Książę wydaje siostrę za pana z Zabuża — przerwał Grzymała. — Dobra to dla niego partja.
— Sądzę, że wzajemnie.
— Jeżeli mnie książę ze zbytku łaski nazwał przyjacielem, to odpowiem — że nie. Księżniczka jest to anioł, a hrabia jej nigdy nie oceni.
— Znasz pan hrabiego Maszkowskiego?
— Znam. Nie był u mnie nigdy w domu — ale często pod stajnią. Mam dwa taranty, które mu nie dają spokoju. Zresztą ja wszystkich wielkich panów znam. Jestem niby to sędzią, często kompromisarzem, zwykle posłem od mniejszych do pałaców. Ludzie sobie roją, że chleb holszański dał mi prawo i zdolność trafiania do możnych.
— Zdaje mi się, że to wyobrażenie o swych zdolnościach sam wyznajesz. Wszelki cudzy interes jest ci droższym od własnego. Rzeczywiście tamte przynoszą ci sławię, a te nie robią honoru — ozwała się pani z przekąsem.
Grzymała wysłuchał tego cierpliwie, jak brzęczenia muchy, stałej lokatorki domu.