Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/159

Ta strona została przepisana.

wrotem zastanę na miejscu. Zostały tylko po owych czasach naszej wspólnej młodości rzeczy — jedne, tak wieczne, jak zamczysko, inne wciąż się odradzające, jak kwiaty i drzewa. Z ludzi jeden profesor i pracownia jego, gdzie jak sądzę, znajdują się jeszcze pięcioletnie pyły, bom najmniejszej zmiany nie dopatrzył.
Gabrynia podniosła głowę i spokojnie dodała:
— Czy wuj dotąd swych chlebodawców nie tytułuje? Były kiedyś o to spory w pałacu.
— Nie pamiętam.
— Bo to się stało po wyjeździe księcia. Książę Alfred oznajmił wujowi życzenie księżny, aby zachował należne względy.
— To była komedja! — przerwał, śmiejąc się Grzymała. — Stary kwestję zrozumiał po swojemu. Nazajutrz, księciem tytułował kobiety i mężczyzn, pokojowców, mnie, kapelana — każdego! Cofnięto zatem pośpiesznie rozporządzenie.
— Cieszę się, że to mnie nie dotknęło. Zastałem go w niczem niezmienionym.
— Zdając rachunki i inwentarze holszańskie, położyłem pod jedną rubryką: szafy z owadami i profesor!
— Jurku! — upominała siostra.
— Bądź pewna, że onby w tem nie znalazł nic ubliżającego.
— Ale ty z zabawnej strony traktujesz starego człowieka.
— Ja profesorowi zazdroszczę. Jest to jedyny znany mi szczęśliwy i z losu zadowolony okaz ludz-