Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/160

Ta strona została przepisana.

kości. Przynajmniej ze sfery mych osobistych obserwacji — rzekł Leon.
— A książę sam, może nieszczęśliwy? Wielki Boże, jabym w księcia doli sto kościołów niebu na podziękę wymurował.
— Chętniebym panu tę dolę ustąpił razem z jej przynależnościami i obowiązkami.
— Zacząłbym od wyplątania się z pajęczyn ceregielów, form, formułek, etykiety.
— Nazywa pan to pajęczyną?
— Czemże jest, jeżeli się głębiej zastanowimy!
— Jest to właśnie treść mojej doli. Wyplątać się, panie Grzymała — to nie rozwiązanie kwestji, to zerwanie. Nie zrywa się zaś bezkarnie nawet pajęczyn, gdy nam w nich przeznaczono żyć. Misterna ta siatka zbyt ściśle nas oplata, zbyt długo ją mamy na sobie — zdaje mi się, że i w sobie nawet.
— A jednak tak łatwo ją potargać i stać się człowiekiem!
— Jednostką, panie Grzymała... jednostką wykluczoną z jednego towarzystwa — ze swego; intruzem w innem, kompletnie obcem... Jednostką samotną i wykolejoną, która pracować nie umie, stworzyć sobie celu nie potrafi, nigdzie nie znajdzie uznania i poparcia i ostatecznie mierząc na innowatora-bohatera, zostanie dziwolągiem.
— A zatem, książę nie uznaje społeczeństwa, ale tylko kasty. Gdzie się podział ten książę dawny, z przed pięciu lat! Ten człowiek!
— Ten człowiek, panie Grzymała, za uczucia swoje i myśli zapłacił swem człowieczeństwem właśnie. Jako o nieżyjącym powiedzieć tylko mogę, że