Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/163

Ta strona została przepisana.

jął zwykle miejsce i rozkładając na kolanach serwetę, odparł:
— Przepraszam za opóźnienie. Zdaje mi się, że mój zegarek zaczyna chromać.
— Czemu książę do nas nie przyjechał? Czekałem, a podejrzywając wypadek jaki, przyjechałem sam — wołał Maszkowski.
— Szczęściem wypadku żadnego nie było.
— Aleś gdzieś był? Gdzieś siedział tyle godzin? — wołała ciotka, drżąc z ciekawości.
— Byłem z wizytą u pana Grzymały, ciotko.
Po słowach tych nastąpiła chwilowa cisza, tak wielka, że Leon słyszał warczenie krwi w sobie. Warczenie to było buntem i budzącym się odporem.
— Co to jest Grzymała? — spytała pierwsza ciotka, której ciekawość przemagała nawet oburzenie za niezachowanie konwenansów.
— Jest to mój dawny znajomy, obywatel, którego niechcący uraziłem przed kilku tygodniami — odparł Leon spokojnie, wypróżniając kieliszek wina.
— To nasz dawny rządca, wydalony za różne malwersacje i opieszałość — poprawiła lodowatym tonem księżna matka.
— Grzymała? Ten co ma taranty? To jest warjat! Daję mu za te konie dwa tysiące rubli. Książę go zna. Może mi książę w targu pomoże — wmięszał się Maszkowski.
— Nie wiedziałem, że książę ma tak popularne, zażyłe stosunki... tutaj! — szyderczo wtrąciła bratowa.
Panna Lawinja obserwowała synowca. Zaczynała wietrzyć tajemnicę i skandalik, dwie rzeczy, które ubóstwiała.