Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/173

Ta strona została przepisana.

— Więc cóż? — gniewnie zapytał książę.
— Jego nasz rządca tego lata won wygnał z Hrani; sprzedali za jakieś rachunki bydło, konie, zboże; kupił Niemiec, co tam teraz siedzi. On, powiadają, okropnie pomstuje, bo i żonka mu ze zgryzoty i strachu umarła. Ja słyszał, że dziś on się sądził i przegrał, a potem pił i pił. Broń Boże nieszczęścia.
— Jak ty się nazywasz? — spytał Leon.
— Szymon, miłościwy książę.
Pan wyjął notatnik z kieszeni i śpiesznie nabazgrał:
«Pokojowca Szymona wydalić ze służby!»
Pisząc puścił cugle i odwrócił się nieco bokiem na siodle ku światłu.
W tejże chwili koń się rzucił i zesłupił. Książę nieprzygotowany, zwalił się na wznak na ziemię, poczuł dojmujący ból w głowie i na sekundę stracił przytomność.
Krzyk pokojowca, a potem tętent konia ocuciły go. Spojrzał przed siebie i próbował powstać. Osłupiał. Nad nim stało dwóch drabów.
Jeden porwał go za ramiona, drugi za ręce, i powlekli pod jedną z przydrożnych jodeł.
Zrozumiał, że padł ofiarą napadu i począł się szamotać, wyglądając pomocy. Ale pokojowca nigdzie nie było; koń księcia wystraszony także zniknął; przytem poczuł, że padając, musiał nadwerężyć prawą rękę i nie mógł nią władać.
— Czego chcecie, łotry? — krzyknął.
Zamiast odpowiedzi, draby poczęli go krępować plecami do drzewa.