Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/175

Ta strona została przepisana.

ski, coraz bliższy. Książę nadstawił ucha, orzeźwiony nadzieją.
— Siła! — krzyknął.
Ale nie Siła to był, tylko ów człowiek na mierzynie, którego poprzednio spotkali. Prowadził za sobą wierzchowca księcia i rozglądał się po drodze.
— Ratunku, człowiecze! — zawołał Leon.
Człowiek zatrzymał się, nie rozumiejąc zrazu skąd głos pochodzi. Potem zeskoczył na ziemię i oba konie przywiązawszy do gałęzi, podszedł.
— Na miłość boską! Macie nóż przy sobie? — rzekł książę. — Przetnijcie sznur.
Zbawca sięgnął do kieszeni, wydobył scyzoryk, i po chwili przeciął postronek.
Czynił to, równie milczący i spokojny, jak owych dwóch drabów; nie pytał o nic, ani okazywał zgrozy lub zdziwienia.
Leon także w pierwszej chwili nie zwracał nań uwagi, ktoby był; — uważał go za wcielenie Opatrzności.
Uczuwszy się wolnym, przedewszystkiem obejrzał na swych delikatnych rękach ślady sznura, i skrzywił się stłumionem francuskiem przekleństwem; potem poprawił odzież potarganą i włożył na głowę swój filc zmięty w walce. Potem wonnym batystem otarł twarz i usta i dopiero wtedy przypomniał sobie wybawiciela.
Człowiek to był zupełnie mu obcy, zresztą przy nocnem oświetleniu dojrzał tylko dwoje wpadłych oczu i chude wystające policzki. Te dwa szczegóły oblicza przy wielkiej bladości czyniły wrażenie rysów szkieletu. Resztę zasłaniał daszek czapki i kołnierz