Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/183

Ta strona została przepisana.



IX

Pewnego dnia, Leon opuszczając swój gabinet urzędowy, z westchnieniem ulgi pomyślał, że odbył ostatnią sesję. Za parę dni bowiem odjeżdżał do dóbr galicyjskich, a stamtąd na czas nieokreślony do Paryża, dokąd go wzywała matka.
Rad był, że opuszcza Holszę. Ciężej tu było żyć, niż gdzieindziej; stęskniony był do świata i sobie równych ludzi. Zresztą jesień odzierała wieś z jedynych jej uroków.
Teraz o południu świeciło niby słońce, ale wieczory w bezludnym pałacu, przy wtórze pluskania deszczu i wycia wichru, bez ludzkiej twarzy i głosu, w samotności i nudzie bezmiernej, były nie do zniesienia.
Wyszedł tedy z gabinetu i chwilę stał w kurytarzu wyglądając na dziedziniec. Widział masztalerza, który codzień pocztę przywoził, jak zsiadał z konia; widział, jak Siła torbę od niego przyjął, opróżnił i pakiet poniósł do biblijoteki; widział, jak Butner otoczony akolitami, z fajką w zębach i rękoma w kieszeniach spenceru, schodził z wysokości pałacu na padół folwarku. Ludzie ci robili na nim wrażenie marjonetek, poruszających się automatycznie,