niema działań i walk. Pożary namiętności zgasły w krwi... Zostały ich owoce.
Mnie się zdaje, że takie dzieje nietylko dusze każą, ale i ciała trują. Dziedziczą się żądze, dziedziczą choroby, podleją dusze, podleją organizmy. Kiedym ja tej sprawy dotknął, w przeklętej enklawie żyło troje ludzi: ojciec, syn i córka. Oni mi dali przykład tego twierdzenia. Ludzie ci odziedziczyli żądz i bojów spuściznę. Ojciec był umysłowo dotknięty, choć pozornie przytomny; syn nosił od dziecka zaród śmierci. Lunatyk i z wadą serca, niepewny dnia i godziny, gdy ów gość do drzwi zakołacze i wskutek tego nieczuły na ludzkie chęci, niedbały o ziemskie dobro, obojętny, jak przechodzień przez życie, świat i dążenia jego...
Córka, cudnej piękności dziewczyna, spadek praojców wzięła w nerwach i nadzwyczajnej wrażliwości. Ta nie myślała nigdy, lecz tylko czuła. Nie rozumiała dróg pośrednich, lecz tylko ostateczności. Za czyny jej wierzę i przekonany jestem, Bóg jej nie sądził i wierzę, że pomimo końca swego, miłosierdzie u Niego znalazła... Tych tedy troje ludzi wegetowało na folwarku, w pustce i nędzy, w osamotnieniu i ponurości. Nie przestawał nikt z nimi, a oni uciekali od ludzi — tragicznością swych dziejów, jak pieczęcią straszną naznaczeni — na łup zagładzie... Folwark był w ruinie, nikt nie uprawiał odłogów, nikt nie dbał o dach ten przeklęty, nikt nie pracował...
Czuli się zesłańcami, rzuconymi na ziemię za winy niepopełnione, na dozgonne wygnanie, do miejsca swej zbrodni przykuci, jak do taczki, codzień
Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/189
Ta strona została przepisana.