Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/196

Ta strona została przepisana.

potenta i ten mi po raz setny opowiadając wypadek, mimochodem dodał:
— «Na trzy dni przed nieszczęściem kazał mi jeszcze wyciąg sprawy Sumoroków zrobić. Dałem mu ten, któryśmy z panem robili. Może chciał wyroki wypełnić. Ano, sam czas; teraz oni nawet się bronić nie mogą.»
Wtedy stanęły mi jasno dzieje owych trzech dni, od chwili, gdy książę Alfred mnie jednemu ufając, posłał nad jezioro, gdzie sam był przede mną; był — bom ślady jego widział na brzegu, aż do chwili, gdzie może tu, na tem miejscu, gdzie teraz jesteśmy — odczytał rękopis.
Zrozumiałem wypadek z klaczą wpółdziką — i takem go serdecznie, z głębi duszy pożałował.
Teraz istotnie czas spełnić wyroki na Sumorokach; teraz może dobrodziejstwem dla nich będzie wyrzucenie z enklawy — da im to może śmierć i wyzwolenie! Ale też teraz, niegodna księcia taka zemsta i czyn!...
Leon pozostał z czołem w dłoni, targany znowu dwoma uczuciami — człowieka i księcia.
Jako człowiek — powinien był usłuchać Grzymałę, uszanować tajemnicę, ból, hańbę — i te dwa groby. Jako książę — wolę swoją powinien był spełnić, od raz powziętego postanowienia i danego rozkazu nie ustąpić na jotę.
Ten ostatni dramat był cichy; o tym nie wiedział nikt, oprócz Grzymały i pokojowca, a ci nie zdradzą, nie okryją wstydem kniazia zmarłego. Tamte dzieje zna świat; wobec świadków znieważył jego samego stary Sumorok — śmiał go zaczepić.