Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/203

Ta strona została przepisana.

— U Stokowskich dobrze?
— Dobrze. Te malce pociechę mi robią.
— A u stryjów?
— Tam mnie nie lubią, bo na zbytki nie pozwalam, ale przynajmniej słuchają i milczą.
Zamyślił się i po chwili rzekł:
— Wiesz, kto mi najgorzej życie truje?
Gabrynia podniosła oczy trwożna, posądzając, że biedak ten powie to, co lat kilka w bohaterskiem milczeniu nawet przed nią nosił: wspomni żonę. Ale on odpowiedział:
— Chrucki Nikodem! Com ja temu człowiekowi zawinił, że mnie szkaluje; że mi każdy zamiar paraliżuje, w każdej robocie przeszkadza!
— Chrucki jest zły człowiek, a taki nie cierpi dobrego! — odparła spokojnie Gabrynia.
— A mnie się zdaje, że jego bieda i nieszczęście psuje. Żeby temu człowiekowi parę tysięcy, stanąłby na nogi, ale skąd to wziąć? Jak poradzić?
Stroskany był potrzebą tego wroga, jak własną. Gabrynia spojrzała na niego serdecznie.
— Żebym ja był bogaty! — westchnął — żebym ja miał choć ze sto tysięcy — tyle, ile Holsza a Czartomel dają rocznego dochodu! Doprawdy, niebyłoby na pokaz jednego bankruta w okolicy, ani jednego głupca i próżniaka. I nie byłoby złych i zawistnych. Oni wszyscy w gruncie dobrzy, tylko ich dola zła.
— Nie gorsza od twojej — szepnęła siostra.
— Gorsza, bom ja sam, a oni dzieci mają; bom zahartowany i twardy, a oni słabi i pamiętni lep-