Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/210

Ta strona została przepisana.

miększy i zapalczywszy. Zresztą mieli te same cele, ideały, nawet sympatje i antypatje.
Wielu kochało przez ten czas Gabrynię. Dawali jej świetny los, stanowisko, spokój i mniej lub więcej szczere uczucia. Wiele razy obraziła na siebie ludzi i uczyniła sobie niechętnych; nie przyszło jej jednak na myśl odstępstwo swemu ukochaniu i bratu. Ukochanie było snem, a brat kilkakroć prosił jej, aby dla niego nie marnowała lat i szczęścia; ale ona wzgląd lat zmarnowanych zbywała pogardliwym ruchem ramion, a wzmiankę szczęścia łagodnym uśmiechem, który mówił: — «Szczęście to wewnętrzna pogoda!» — i zostawała w Hubinie.
Wtem w Holszy rozegrał się dramat. Wypadek przygnał do gniazda tego, który miał nigdy nie wrócić. Zaczęli o nim szeroko ludzie mówić, i wtedy wyraźnie pomyślała o nim Gabrynia. Z listu jego wyjęła jedno zdanie: «Proszę mną nie pogardzać». Niegdyś prośba ta uratowała go w jej sercu rozbitem; teraz uczyniła ją dla niego bardzo, serdecznie życzliwą.
Ten kniaź nie ideałem jej teraz był, ale człowiekiem biednym, chorym, samotnym i smutnym, którego ona kochała.
Gdy go zobaczyła nagle przed sobą, zrozumiała, że nie ona, lecz on głębiej cierpi; gdy posłyszała jego zdanie, uszanowała go i pożałowała może jedna na świecie.
Odtąd oswoiła się z myślą o nim. Myśl smutna była i gorzka. Smutku tego nie było przyczyną poczucie, że ten ukochany nigdy jej własnym nie będzie: nie zawód uczucia — ale zawód wiary i nadziei.