Cicho, jak tego wymagała żałoba, ale w gronie dobranem i świetnem odbył się obrzęd zaślubin księżniczki Izy. Tegoż dnia państwo młodzi odjechali w podróż poślubną.
Książę Lew, zmęczony swemi obowiązkami, reprezentacją domu i zamętem ostatnich dni — wracając z dworca kolei, pomyślał z rozkoszą, że teraz dopiero wypocznie i zabawi się wedle swego upodobania.
Rozparty w powozie, wyzierając na ulice Paryża, przechodził w myśli szereg rozkoszy, jakie mu to miasto dawało niegdyś i teraz dać znowu może. I przekonał się z bezmierną nudą, że rozkosze żyją w człowieku samym, nie w jego otoczeniu i że mu Paryż teraz nic dać nie może, bo on w sobie do niczego już chęci nie potrafi wykrzesać.
Wtedy w całym ogromie poczuł swą ruinę, chorobę woli, śmierć moralną — i zdjęty rozpaczą, pomyślał: poco on żyć ma właściwie i co warte takie istnienie?
Głuchy gniew nim wstrząsnął i pogarda dla tego stanowiska, roli, tytułu, bunt chwilowy, który wnet pamięć dawnej krzywdy ożywił.
To jedno czuć jeszcze potrafił.