Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/218

Ta strona została przepisana.

Spojrzał na ludzi zalegających ulice i zazdrościł im, że mają się do czego spieszyć — mają zapewne rodziców, rodziny, cel, pragnienia, prace, — a jeśli próżniakami są, to hulają niefrasobliwie. Jemu zaś niczego się nie chciało, do nikogo i niczego nie dążył, zbrzydł sam sobie!...
W usposobieniu czarnem i gorzkiem zajechał przed mieszkanie matki, by jej zdać sprawę z odjazdu nowożeńców i oddać ostatnie pożegnanie Izy, która blada i spłakana z okien wagonu prosiła go, by ręce matki ucałował i nie zapomniał o niej.
Księżna zajmowała przepyszne apartamenta i w tem przelotnem mieszkaniu miała z sobą Holszę i chłód — jakby je z sobą zabrała w największym kufrze.
Apartamenta rano jeszcze gwarne, teraz zamknięte były dla etykietalnych znajomych.
Leon zastał kółko ściśle rodzinne: wuja, bratową i ciotkę, pijących herbatę i rozstrząsających z powagą mężów stanu — rzeczy mody, form, przywilejów, a komentujących złośliwie czyny i stosunki, jakoteż zachowanie gości weselnych, serdecznych niby przyjaciół.
Wejście jego ożywiło dysputę, i przyjęcie zastał niezwykle czułe. Wuj go pierwszy ucałował.
— Spisywałeś się przepysznie. Zawróciłeś głowy wszystkim paniom.
— Opowiedz-no cokolwiek o swych sukcesach! — napadła go ciotka, wiecznie węsząca miłostkę.
— Rada byłam z ciebie! — zakończyła matka.
Ta pochwala niesłychana mogła go uczynić dumnym, ale dojrzał ironiczny uśmiech bratowej i po-