Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/236

Ta strona została przepisana.

Leon się sekundę zawahał, potem go ogarnęła dzika trwoga przed temi godzinami samotnej nocy i nie dająca się określić wściekłość.
— Pójdziemy! — rzekł — i poszli.
Po nocy bezsennej i nużącej, obadwaj, do trupów podobni, udali się na miejsce spotkania. Leon, zupełnie chory i wyczerpany, natężeniem woli i nerwów trzymał się na nogach i milczał; baron, ziewając, filozofował:
— Satysfakcja honorowa! Co za idjotyzm! I niech mi książę powie, o co się właściwie bije? Myślałby kto, że to garbate straszydło w dziurawych pantoflach będzie powodem pojedynku. Klnie ją pewnie w duchu rodzony brat! Czy się książę jej dobrze przypatrzył?
Leon tylko lekceważąco ramiona wzniósł.
— To była nielogiczna kombinacja matrymonjalna... zupełnie chybiona. Wedle mnie, dwie kategorje małżeństw mają rację bytu: małżeństwo dla pozbycia się długów, albo małżeństwo dla poprawienia rasy. Tamto duchowe ma pobudki, a to fizyczne. Idalja mi powiedziała, że książę proteguje trzecie — z miłości. Wolno księciu być oryginalnym, ale jabym pierwej stracił swoje miljony! Byle pieniądze! Można być nawet sułtanem! Ha, byle pieniądze!
Tu westchnął i po chwili spytał:
— Co będzie, jak książę padnie?
Z jednakowem lekceważeniem Leon ramionami wzruszył. Wstrząśnięty haniebnie moralnie i chory fizycznie, był w usposobieniu ostrygi, wyrzuconej na piasek; czuł, że zamiera.
Baron okazał się nieoszacowanym aż do końca.