Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/237

Ta strona została przepisana.

Podczas spotkania nie przestał nucić i dowcipkować; księcia ustawił, dał w rękę pistolet, po strzale skonstantował zwycięstwo, opiekował się czule Leonem, którego ledwie doprowadzono do karety. Książę Armand był lekko ranny — jakim sposobem nie wiadomo, bo Leon wcale nie mierzył, i oprócz białawej mgły zawrotu nic przed sobą nie widział.
Za powrotem do hotelu, świadek począł się niepokoić i żegnać, wymawiając się interesami. Książę prawie nieprzytomny, napisał mu czek do banku, otrzymał ściśnięcie ręki i najmilszy małpi grymas barona; chciał za usługę podziękować, ale tamten wciąż nucąc, już był za drzwiami. Leon zadzwonił na Bernarda.
— Karetę na kolej. Zaraz!
— Książę pan odjeżdża? Taki chory!
— Właśnie dlatego. Niech tu zostanie drugi lokaj i rzeczy za nami wyśle. Ty jedziesz ze mną!
Bernard wyszedł dla dania rozkazów i po chwili wrócił:
— Gdzie książę pan raczy się udać.
— Marsylja — Kair! — rzucił książę.
Znów Bernard wyszedł, gdy go dzwonek napowrót przywołał.
Książę leżał na otomanie śmiertelnie blady.
— Pomyliłem się — rzekł cicho. — Pojedziemy do Holszy. Spiesz się!