Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/265

Ta strona została przepisana.

— Poco? — Gadaj!
— Miłościwy kniaziu, bijcie, zabijcie! Tak ja musiał. Ojciecby mnie zabił!
— Żeby co? Będziesz mówił jasno?
— U nas w rodzie kazano kniazia pilnować. Wtedy, Bóg wie i ja, że sądzenie było. Wtedy mnie ojciec do chaty zawołał i siekł i siekł a pytał: «A ty gdzie był? A ty co robił?» Ja milczał i cierpiał, choć niesłusznie. Nie mógł ja swego kniazia ratować, bo on tak chciał. Ale teraz wy mnie, miłościwy kniaziu, bijcie i zabijcie, bo ja to bydlę struł, żeby wam się szkoda nie stała. Ja tak zrobił, wy poznali; róbcie ze mną co wasza wola, ale już was to bydlę nie ukrzywdzi, już mnie ojciec i swoi w chacie hańby nie zrobią!
Leon popatrzał na tego człowieka jak we śnie, przez pół tylko jego niejasną mowę rozumiejąc. Wstyd mu było i strach, aby sługa, który tajemnice Alfreda znał, jego myśli i zamiaru nie przeczuł. Odwrócił się.
— Ruszaj mi z oczu i żebym ciebie więcej nie widział! — krzyknął. — Niech to zwierzę natychmiast sprzątną. Precz!
Kozak trząsł się cały. Usunął się, żeby książę go z przed oczu stracił i pokornie, jak pies wierny, wybity, patrzał na swego pana.
Leon poszedł pieszo drogą i już więcej się nie obejrzał. Wtem naprzeciw niego na zakręcie ukazał się powóz. Chciał się ukryć w gęstwinie, ale już było po niewczasie.
— Lwie! Co się stało? — rozległ się przerażony głos siostry.
Zatrzymała się i wysiadła.