Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/27

Ta strona została skorygowana.

Księżna wstała gwałtownie, odrzuciła tren żałobnej sukni i majestatyczna, rozdrażniona, skierowała się w stronę tarasu.
W tejże chwili stara księżna skinęła na pokojowca.
— Poproś tu księcia! — rzekła.
Jakiego — nie dodała, a sługa nie spytał. W Holszy był jeden tylko książę dla całego dworu.
Po chwili wezwany się ukazał i przystąpił do tronu matki, pozdrawiając ją bardzo etykietalnym i głębokim ukłonem.
Niktby nie zgadł, że ten młodszy syn, lubo z winy swego spóźnionego urodzenia mało uważany w rodzinie, od sześciu lat, po raz pierwszy dzisiaj, wracał pod dach ojcowskiego domu, przed kilku godzinami zaledwie powitał matkę, dotkniętą okropną stratą.
Nie przemówili do siebie ani jednego serdecznego i poufnego słowa, nie dali znać po sobie, czy cierpią, czy się cieszą z widoku najbliższych. Byli księstwem na Holszy i Czartomlu — nie matką i synem.
Księżna skinęła nań by się zbliżył i wskazała miejsce obok siebie, na małym taburecie, gdzie zwykle siadywała jej lektorka.
— Zapominasz, się Leonie — rzekła sucho.
— W czem, księżna matko? — zapytał spokojnie.
— W formach, mój drogi. Od godziny nie widzę cię na sali.
— Proszę darować. Istotnie zapomniałem.
— Książę na Holszy powinien zawsze o swem stanowisku pamiętać.
— Tak niedawno otrzymałem tytuł, że moje roz-