Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/274

Ta strona została przepisana.

— Trup! — bezwiednie powtarzał książę, nie mogąc się od tego progu, od tego widoku oderwać.
Wtem ktoś stanął za nim i głos stłumiony, a bezdźwięczny rzekł:
— Szukałem księcia w Holszy, szukałem w Zabużu. Mam do księcia prośbę.
Leon się obejrzał. Przed nim stał człowiek nieznany. Nieznany — nie! Książę już raz widział te rysy, słyszał ten głos, ale w tej chwili nie mógł sobie zdać sprawy, gdzie i kiedy mianowicie.
— Czego pan chcesz? — spytał z wysiłkiem.
— Zmarły ten przygotował sobie trumnę oddawna. O tę trumnę proszę księcia, jako należącą do ruchomości, zajętych za koszta procesu. Administracja holszańska nie przyjęła mego wykupu za nią... Nie śmiałbym tem zajmować księcia, ale zmarłego wola święta. Zapłacę za trumnę, co książę każe. Zwłoki czekać nie mogą i dla niego upłynął już termin pozostania tutaj. Czas mu stąd odejść.
Mówił urywanie, raczej ze smutkiem, niż z goryczą. Teraz księciu rozjaśniło się w pamięci i z nagłą żywością przystąpił do mówiącego.
— Wszak to pan oddałeś mi zeszłego lata usługę bez ceny... w lesie? — zagadnął.
Nieznajomy skłonił się tylko.
— Tak, to pan. A teraz pan prosisz o jakąś trumnę... Panie, czy mnie pan nie masz za człowieka? Ten zmarły jest krewnym pańskim?
— To mój ojciec.
Książę wzdrygnął się i cofnął. Co uczuł w tej chwili, nie dałoby się prawie opowiedzieć. Rękę podniósł do czoła, stał się jak kreda biały — zatoczył