Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/28

Ta strona została skorygowana.

targnienie dziś proszę wybaczyć. Jutro będę na swojem miejscu.
— To konieczne i liczę, że choć nie masz rutyny, tradycja z krwią odziedziczona zastąpi ci brak wprawy. Jutro też goście się rozjadą i pomówię z tobą o ważnych sprawach. Dziś chcę się tylko spytać, czy spotykały cię po drodze deputacje?
— Tak. Na przeprzęgach prezentowała mi się nasza służba i urzędnicy, a przed miasteczkiem przyjmowałem delegację mieszczan, żydów i chłopów.
— Z mowami?
— Tak. Mówił burmistrz i rabin.
— Ufam, żeś im nie odpowiadał.
— Nie, zmęczony byłem drogą, zresztą to mnie nudzi.
— Bardzo słusznie zrobiłeś. Zapewne zanosili do ciebie skargi i prośby?
— Doprawdy nie wiem. Nie słuchałem.
— Rozumiem cię doskonale. Dzień taki, jak dziś, każdy nowy kniaź Holszański razy kilka w życiu odbyć musi. Okoliczności potemu są, gdy zjeżdża tak, jak ty dzisiaj do Holszy, lub gdy przywozi sobie żonę. Dawniej witano go podobnież, gdy wracał z dalekiej podróży, ale obecnie podobne wypadki zbyt spospolitowały się. Zatem ty odbyłeś ów ważny dzień jeden. Zostaje ci tylko do odbycia jeszcze drugi — ostatni. Mam nadzieję, że prędko nastąpi.
Książę milczał nieporuszony. Maska apatji i chłodu nie zdradzała najmniejszego wrażenia. Siedział wyprostowany, elegancki i ręką, kobieco białą o arystokratycznych kształtach gładził delikatne, płowe wąsiki.