Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/282

Ta strona została przepisana.

w nocy, ufny w księcia nieprzytomność, ośmielał się go doglądać.
Leon z wysiłkiem, zbierając zmysły, patrzał na nich.
— Grzymała! — wyszeptał wreszcie.
Szlachcic omal nie krzyknął z radości.
— Gdzie Sumorok? — spytał książę.
— Niema, nie wróci. Niech książę o nim nie myśli — odparł łagodnie.
— A ja? Co ze mną?
— Książę chorował, ale teraz żyw będzie i zdrów.
— Poco? — wyszeptał chory i oczy zamknął.
Nazajutrz doktorowie stwierdzili przełom. Chory spał spokojnie. Choroba ustępowała po raz czwarty — ale czy nie wróci, jak już po tyle razy?... Minęły jednak dni trzy bez gorączki. Książę popadł w stan bezmiernego osłabienia, nie miał siły oczu podnieść, wydać głosu. Nadzieja jednak wstąpiła w serce Izy i Grzymały. Doktorowie triumfowali. Leon był uratowany.
W parę tygodni zaledwie odzyskał pamięć, zrozumiał, co się z nim działo. Porachował czas; — chorował dwa miesiące. Powracające życie nie sprawiało mu przyjemności; odzyskane zdrowie nie cieszyło; apatja, zdwojona osłabieniem, ogarnęła go ponownie. Siadywał po dniach całych u okna, przez które widać było jesienne róże i niebo często już chmurne; o nic nie pytał, niczego nie żądał, na wszystko patrzał obojętnie. Maszkowscy namawiali go do wyjazdu za granicę; nie chciał. Odmawiał też, gdy go zachęcano do spaceru. Nie miał chęci ani sił do ruchu i czynu. Czasami tylko, na szelest drzwi z odrobiną zajęcia