Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/284

Ta strona została przepisana.

zakończył, ale już bez swej wesołej energji, raczej z goryczą.
— Panie Grzymała, jeżelibym mógł panu dopomóc, byłbym najszczęśliwszy! Jestem przecie debitorem pańskim.
— Dziękuję księciu, nic mi nie trzeba. Żona chora, na to rady niema! Resztę znieść można. Dzisiaj mi ktoś powiedział, że książę ma się gorzej, więc choć na chwilę wpadłem, żeby się naocznie przekonać. Jeśli mi książę będzie marną usługę przypominał, to zmykam!
— O, proszę, zostań pan jeszcze chwilę.
Grzymała został parę godzin. Książę dnia tego żył. Ale już nazajutrz popadł w swą apatję — gorszą, bo już nikogo nie czekał, dla wchodzących nie miał nawet spojrzenia. W takim stanie zastał go pewnego dnia Maszkowski. Przyjechał bardzo rano, konno, wyprawiony przez Izę. Wybierali się na zimę do miasta. Iza chciała zabrać z sobą brata.
— Słowo daję, jedź z nami! — namawiał Maszkowski. Ludzie już zapomnieli tamtą awanturę. Przyjmą cię z otwartemi ramiony. Matki przecie nie spotkasz. Słowo daję, ożenimy cię w karnawale. Zobacz-no, przywiozłem fotografję.
Leon sądził, że to się stosuje do jakiejś przeznaczonej dla niego damy; ale była to fotografja konia.
— To Chisle-Chapman, mój nowy reproduktor. Co? Na papierze czuć krew! Wiesz? Proński fuszer, a klęka przed nim.
Leon potakująco skinął głową.
— Ale, wiesz? — zawołał — mam je!