Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/285

Ta strona została przepisana.

— Co takiego? — spytał książę, drgając na ton podniesiony.
— Taranty Grzymały!
— Tak! Sprzedaje ci?
— Nie. Sprzedają. U niego dzisiaj licytacja.
— Licytacja! Za co? — blednąc, zapytał Leon.
— Za długi! I wiesz, jak mi mówił mój rządca, nie własne. Ten człowiek wziął nad siły i teraz runął mu budynek na głowę. Ratować chciał każdego, a rodzinę ma niezgodną. Teraz klapnie! Słysząc to, posłałem rządcę tam po taranty, ale kazałem odrazu postawić tę samą bajeczną sumę, com dawał. Byle się szkapy komu innemu nie dostały, szlachcica nie skrzywdzę; a toby mi potem Iza tego nie darowała.
Leon nie słuchał dalej, nie uważał, gościa prawie nie pożegnał. Zaledwie się drzwi za Maszkowskim zawarły, wstał i zadzwonił.
— Siła! — krzyknął niebywale głośno.
Osłupieli wszyscy. Osłupiał najbardziej Siła, który od czasu niełaski pańskiej nie pokazywał się na pokojach. Czerwony i nieprzytomny ze szczęścia, przybiegł z oficyn.
— Ubieraj mnie! Konie natychmiast! — komenderował książę gorączkowo.
W jednej chwili, jakby czar zdjęto, głos ten zelektryzował pałac. Powstał ruch i życie. Książę ruszał się, jakby nigdy nie chorował. Ubrany, wyświeżony, napędzał pokojowców, krzyczał na stangreta. Nareszcie wsiadł do powozu i kazał pędzić co koń wyskoczy.
Siła, triumfujący znowu na koźle, obejrzał się.
— Dokąd, miłościwy kniaziu?