Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/292

Ta strona została przepisana.

— Poszlij zatem po czartomelskiego rządcę — rzekł wreszcie.
— Miłościwy kniaziu, ten-ci też na owo niemieckie wesele pojechał. Oni szwagierki z Butnerem. Poco im wracać, kiedy się po usta objedli kniaziowskiego dobra.
Leon brwi zmarszczył, gryzł wargi i milczał.
— Możesz odejść! — rzucił krótko.
Wstyd mu teraz było pokojowca.
Został sam i spojrzał na biuro. Leżały na niem stosy nietkniętych skarg i próśb. Przysunął je bliżej i na chybi-trafi jedną otworzył.
Ortografja była okropna. Skarżył się ekonom z rodziną, po dwudziestu latach służby wyrzucony z jakiegoś folwarku niby za to, że się z zasiewem spóźnił. Ale on zaręczał, że skończył w porę, a wypędzono go, bo nie chciał należeć do łotrostw Butnera. Błagał o chleb, o dach dla dzieci i żony chorej. Książę spojrzał na datę — zeszłoroczną i zadumał się chwilę. Rozciął drugą kopertę. Było to pismo zbiorowe mieszczan holszańskich o wapniarkę. Przysięgali, że gotowi dać tyle co Niemcy i że mówili Butnerowi, jako kniaź nie zechce ich utrzymania życia pozbawić, a on miał rzec na to: «Kniaź nie pije nic innego, tylko waszą krew!» Książę odłożył papier i jeszcze dłużej się zadumał. Potem znów do stosu sięgnął, trzeci pakiet otworzył. Była to prośba dzierżawcy, któremu za ratę zaległą — 300 rubli — zabrano na wiosnę sprzężaj folwarczny, cały jego majątek. Prosił o zwłokę, aż rzepak zbierze, prosił, żeby chociaż ten rzepak wzięto, a nie konie i woły, bez których przecie zginie zupełnie i odejdzie jak