Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/296

Ta strona została przepisana.

po oficjalistów, zwoływać nieopłaconą służbę. Otworzył kasę i począł wyrzucać z niej pieniądze. Już dzwonił na Siłę dla wydania rozkazów; ledwie go Grzymała powstrzymał, powtarzając swoje:
— Życie długie i każdy dzień ma godzin dwanaście do pracy. Nie spieszmy, abyśmy się przed czasem nie znużyli.
Zasiedli tedy do zaległych próśb obok siebie, u jednego biura. Książę w tej chwili sam sobie imponował. Grzymała załatwiał się prędko. Dopomagała mu bardzo znajomość ludzi i stosunków. Spoglądał na podpis i już wiedział treść i rację skargi. Więc też, nie utrudzając księcia czytaniem, stos ten rozdzielał na dwie części.
— To do kosza... To do rozprawy! — mówił. — Wolno księciu karać, nie wolno krzywdzić.
Po godzinie załatwili tę robotę. Leon miał oczy nienaturalnie błyszczące i czuł się zmęczonym.
— Dosyć na dzisiaj — zdecydował Grzymała, biorąc za czapkę.
— Pan odjeżdżasz? Kiedyż pan tu powrócisz? — niespokojnie spytał książę, czując, jak na myśl pozostania bez Grzymały opadał go strach, odbiegała siła.
— Wrócę jutro.
— Na stałe już?
— Proszę księcia uwolnić mię dzisiaj od odpowiedzi. Jutro odpowiem — z wahaniem odparł Grzymała.
— Jeśli mi pan odmówisz, zmarnuję resztę życia, jakem połowę zmarnował — poważnie rzekł książę, dłoń jego zatrzymując w ręku. — Jestem w tej chwili jak ktoś, co pozdrowiał, przejrzał, zrozumiał złe i dobre