Po dwóch latach nieustannej pracy i ofiar, wysłużył sobie nareszcie kniaź Lew imię. Nie nazwano go jednak ani dobrym, ani łaskawym, ani sprawiedliwym, ani mądrym, tylko mały i duży chłop, mieszczanin, oficjalista, dzierżawca i obywatel sąsiad, gdy mówił o nim, podnosił głowę, i nazywał go «nasz»! A w tonie, w spojrzeniu, była taka duma i chluba że to «nasz» znaczyło i mądry i szlachetny, i dobry i łaskawy. Ale on, kochany, czczony, ubóstwiany już teraz hołdów nie lubił, dumę swą pogrzebał, wyrósł nad dawne nawyknienia, i ten «nasz» sługą był każdego, zawsze swych prac i zachodów niesyty. Już go teraz Grzymała nie napędzał, nie uczył; teraz go potrzeba było hamować, teraz mu godzin brakło na pracę.
— Daj pan pokój! — odpowiadał mitygującemu Grzymale. — Wyzyskują mnie, powiadasz? To słuszne! Wyzyskiwałem ja zbyt długo. Pokazałeś mi pan niegdyś te ruiny: ano i ja chcę po sobie zostawić coś trwałego w Holszy. W naszym rodzie nie czynimy nic przez połowę! Jam sobie za zadanie wziął: nie dać nikomu zbankrutować. Przecie pierwszy mi powiedziałeś, że Holszańscy strażnikami byli — więc i będą!