Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/309

Ta strona została przepisana.

— Chwała Bogu! — powtórzył książę — może Bóg odpuści im wszystkim i — mnie! A tutaj, na tym wzgórku umyśliliśmy z siostrą postawić kapliczkę. Może kiedy po latach to miejsce hańby zmieni się w miejsce poświęcone. Może Bóg i ludzie tę plamę Holszańskim zapomną!
Popatrzał chwilę na krzyże i brzozy, potem zawrócił i znowu czas jakiś jechali w milczeniu. Grzymała, wbrew obyczajowi, był chmurny. Zwykle żywe jego oczy biegały po polach i niebie; teraz wbił je w ziemię, ramiona zwiesił, zgarbił się, jakby na barkach ciężar dźwigał.
— Co panu? — spytał Leon niespokojnie.
— Et, nic! — odparł wymijająco.
— Przecież zasługuję na zaufanie. Może w czem dopomogę?
— Książęby całemu światu chciał dopomagać! — próbując żartować, ozwał się Grzymała.
— Nauczyłem się od pana! — odciął równie żartem książę. — Panu coś dolega dzisiaj. Przez dwa lata nie widziałem pana w takiem usposobieniu.
— Bo mnie dzisiaj spotkało najgorsze, i wstyd powiedzieć; płakałem w nocy, jak dziecko. Tracę Gabrynię.
— Siostra pana może... wychodzi za mąż? — niepewnym głosem spytał Leon.
— Wolałbym to, ale ona wcale o małżeństwie nie myśli. Tyle razy odrzucała partje, że wreszcie zlękli się wszyscy harbuza. Osobliwe to dziecko! Takie rozumne i słodkie, a bynajmniej nie kochliwe. Ona całe życie pracuje jak mrówka i moją duszą była. Wyrosło to śliczne, a takie samotne i niedo-