Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/319

Ta strona została przepisana.

paść, było cudem. Brytany go opadły na folwarku, ledwie trafił do drzwi i wszedł do środka.
Grzymała pisał coś u stołu, ukryty za księgami. Obejrzał się i skoczył na równe nogi, przerażony. Książę do siebie był niepodobny, zmokły, z odkrytą głową, jak trup blady.
— Co księciu? Nieszczęście jakie? Chorzy w Zabużu?
— Nie, nie! Przepraszam pana! — odparł Leon gwałt sobie zadając, by jaki taki spokój odzyskać. — Nic się nie stało złego. Miałem interes do pana i nie chciałem jutra czekać. Siła się spóźnił ze światłem i okryciem, a wiatr mi zerwał kapelusz.
Chciał się uśmiechnąć, ale tylko skurcz mu skrzywił twarz.
— Panie Grzymała, interes mój może się zawrzeć w kilku słowach: ale nim to wymówię, spytam pana, czy masz mnie pan za przyjaciela i brata? Pracowaliśmy tyle czasu razem: czy pan mnie — Lwa Holszańskiego — kochasz i cenisz, jak ja pana?
— Co księciu? — powtórzył Grzymała.
— Będę pana prosił... o wielką usługę, jakiej się tylko może wymagać od wiernego druha. Potrzebuję zapewnienia od pana!
— To je książę masz. Lubiłem zawsze księcia, a teraz nikogo milszego nie mam na świecie, nikogo wyżej nie cenię i nie szanuję. Nie mówiąc już, że takem się zżył z księciem, żebym zmarniał, tęskniąc do Holszy.
— Dziękuję panu. Dostałem już od pana pracę, pojęcia szlachetne, zadowolenie, spokój; teraz w ręku