Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/320

Ta strona została przepisana.

pańskiem jest moje osobiste szczęście. Panie Grzymała, proszę pana o rękę pańskiej siostry!
Szlachcic bez słowa popatrzył na niego. Leon głęboko odetchnął. Z powietrzem, zda się, wpadła mu fala uspokojenia. Wyprostował się, jak człowiek dobywający się z manowca na drogę równą i prostą, lub jak szermierz, który powalił mocnego wroga i śmiało czeka odpowiedzi — nagrody.
Ale Grzymała głową potrząsnął.
— Nie rozumiem ani słów księcia, ani myśli! Chce książę żenić się z moją Gabrynią? Do czego to podobne? Zresztą ona się nie zgodzi! Książę jej nie zna!
Leon jasno się uśmiechnął.
— Znałem, kiedy mnie kochała.
— Gabrynia? Księcia? W Imię Ojca i Syna! — przeżegnał się Grzymała, jak przed zmorą.
— Czy pan się dziwisz siostrze? Miała prawo mnie kochać! Byłem — i jestem dotąd jej narzeczonym! Nie patrz pan na mnie, jak na warjata. Nigdy bardziej nie byłem przytomny i spokojny! Teraz pan brwi marszczysz z niezadowolenia za milczenie siostry... i moje!
— Wcale nie! — przerwał Grzymała szorstko. — Owszem, rad jestem, żem nie wiedział o tem szaleństwie. Co księciu się stało? Gdzie zastanowienie i logika! Choćby nawet Gabrynia księcia kochała, ja na taki związek nie pozwolę, a książę jutro już wdzięczny mi będzie. Nie mówmy o tem.
— Owszem, mówmy, a raczej posłuchaj mnie pan. Nie będzie to wcale obrona, albo pochwała siebie, ale spowiedź. Przed laty poznałem siostrę pań-